Category: Sranie w banię.


Ąlternatyw.

Z pleneru fotograficznego, którego pomysł zrodził się w grupie Alternatywny Poznań na fejsie.

Okazja do wybełtania w Tetenalu Colortecu Portry 400NC, której termin ważności minął w 2005. Jedna z moich ostatnich rolek 220. Jako, że arax jest w serwisie (a zresztą nawet będąc w pełni sił filmów 220 raczej nie przyjmuje) to jego obowiązki przejęła tymczasowo mamiya i poradziła sobie jak zwykle świetnie.

I tak, po kilkumiesięcznej przerwie wracam do własnoręcznego wywoływania koloru w koreksie. Pewien lab w Poznaniu podniósł cenę do zaporowych 9zł za rolkę średniaka, ergo: stracił klienta (mimo, że jakości ich usług nie mam co zarzucić). Ale własnoręczne wołanie kolorków jest śmiesznie łatwe, tanie (16 rolek za 70zł?), a po dodaniu czasu jaki mi zajmuje na drałowanie do miasta, czekanie na wywojkę i powrót stamtąd – dodatkowo mniej czasochłonne. Do tego dochodzi kwestia trwałości chemii tetenala, która jeżeli wierzyć rozmaitym praktykom piszącym na forach foto jest o wiele trwalsza, niż pisze producent.

 

Scan-140615-0004rs

 

Scan-140615-0005rs

 

Scan-140616-0005rs

 

Scan-140616-0007rs

 

Scan-140616-0003rs

 

Scan-140616-0002rs

 

Scan-140616-0009rs

 

Scan-140616-0010rs

 

 

dziękuję modelkom/modelom za pozowanie

Behind the grey.

Z radością donoszę, że rodzina mi się powiększyła:

Dziękuję wszystkim, co się do tego przyczynili.

Tak, to chyba fiksacja na punkcie jednej marki. Miał być Arax, ale wygrała jakość wykonania i obrazu nad klimatem. Klimatem już ja się zajmę, aparat mnie nie musi wyręczać.

Poniżej rezultaty testowego strzelania, testy wypadły nader pomyślnie i nie mogę się już doczekać, żeby przez nowy aparat przepuścić rolkę czegoś kolorowego. Hm. Slajd może?

Zmartwionych nagłym sprostokątwszczeniem (neologizmy rulz) moich zdjęć uspokajam, że kwadraty nadal kocham tak samo i nadal się one będą pojawiać, albowiem c220 (nazywanej teraz dla rozróżnienia Małą Mamiyą) nie mam zamiaru się pozbyć, przynajmniej (a nie bynajmniej, kurwa)  nie z własnej woli.

 

 

 

Ostatnimi czasy postanowiłem naskrobać recenzję swojego aparatu, która docelowo miała się znaleźć na skądinąd znanym portalu aparaty.tradycyjne.net Recenzja jak najbardziej powstała i została na owym portalu umieszczona, a skoro i tak się już napracowałem, to postanowiłem ją umieścić też tutaj. Miłego czytania.

Na początek focio poglądowe:

Trudno jest pisać recenzje sprzętu, do którego jest się emocjonalnie przywiązanym. Sieć zalana jest zwyczajnymi dyrdymałami pisanymi przez osoby, które wziąwszy tylko swój aparat do ręki, jeszcze na świeżo, zapałały chęcią pisania o nim, chwalenia się i usprawiedliwiania sobie zakupu nowego sprzętu. Trud czytania internetowych recenzji jest więc nie mniejszy niż trud ich pisania, wymaga bowiem dystansu, chłodnej oceny i odsiewania opinii bezużytecznych od istotnych. Mamiya pojawiła się w moim fotograficznym życiu rok temu, wywracając je w zasadzie do góry nogami. Przez rok aparat ten jeździł ze mną wszędzie, dał się sprawdzić w różnych sytuacjach zdjęciowych, pomagał, bądź przeszkadzał mi w tworzeniu mej skromnej fotograficznej twórczości. I w zasadzie (wzorem wielu pewnie właścicieli aparatów i wielu fotografów) zapałałem do tego kawałka starej maszynerii czymś w rodzaju uczucia. Jednak tak jak w związku dostrzega się po jakimś czasie wady partnera, tak i ja z perspektywy tego roku zacząłem dostrzegać wady mojego ukochanego aparatu. Podobnie jak w związku powinno się uczyć żyć z wadami tej drugiej osoby (chociaż zapewne w kontekście naszej konsumpcyjnej kultury to nieco szokujące stwierdzenie), tak i w wypadku Mamiyi nauczyłem się z tymi wadami radzić i nadal nie zamieniłbym mojego kochanego kloca (dlaczego kloca – o tym później) na żaden inny aparat, może poza jakimś fajnym Hasselbladem ;) Postaram się więc w mojej recenzji być tak obiektywnym, jak to tylko możliwe, wykorzystując właśnie fakt, że pierwsze zauroczenie już dawno minęło i teraz jestem w stanie opowiadać o tym aparacie jednocześnie nie bez sympatii, ale bez zadęcia świeżo upieczonego właściciela. Przepraszam wszystkich, którzy oczekiwaliby suchych technicznych danych, zdjęć tablic testowych i w ogóle wszystkiego, czym można sobie uprzykrzyć życie. Dzisiaj, w świecie cyfrowym panuje moda na laboratoryjne, ultra-dokładne badania, które mają wywabić na światło dzienne różnice świadczące o wyższości jednego sprzętu nad innym. Różnice te w zasadzie nie są zwykle widoczne gołym okiem. Sam wolałbym czytać „miękkie” recenzje użytkowników danego sprzętu, oglądać ich zdjęcia i generalnie widzieć jak sprzęt się sprawuje w praktyce, a nie w laboratorium – stąd też taki a nie inny kształt tej recenzji.

DOSTĘPNOŚĆ I CENA

Mamiyę TLR można nabyć bez problemu na polskim rynku wtórnym. Nie jest to może aparat tak popularny i łatwo dostępny jak Pentacon Six, którego co najmniej kilka mniej lub bardziej zdezelowanych sztuk wisi sobie ciągle na allegro, ale rzadko zdarza się, by przez długi czas nie było przynajmniej jednego dwuocznego malucha na sprzedaż. Ceny tych aparatów oscylują obecnie w przedziale między 900-1500 polskich złotych monet, a czasem nawet więcej, w zależności od takich czynników jak stan aparatu, model (nowsze wersje z literkami F czy S są droższe, tak samo Mamiye c330), liczba obiektywów w zestawie i zdrowie psychiczne sprzedającego. Gorzej nieco z dostępnością akcesoriów – na ebayu pewnie jest lepiej, ale na polskim allegro rzadko się zdarzają, a jak już, to są dość drogie. Nie dotyczy to obiektywów, które pojawiają się względnie często i rzadko przekraczają cenę 400-600 złotych.

BUDOWA I ERGONOMIA

Czołg. Właściwie tutaj mógłbym już zakończyć, jednak zapewne szanowni czytelnicy tej recenzji chcieliby bym rozwinął to stwierdzenie – służę więc uprzejmie. Co by o Mamiyi c220 nie mówić, jest to aparat o pokaźnych gabarytach, solidnej budowie i takiej samej masie. Może to być z jednej strony zaleta, a z drugiej strony wada. To niemal dwukilowe cacko pewnie leży w ręce (co wraz z zastosowaniem centralnej migawki nieco ułatwia długie ekspozycje – nieporuszone 1/60 to norma, zdarzają się też przyzwoite zdjęcia z ręki na dłuższych czasach) i generalnie daje dość przyjemne odczucie obcowania z kawałem techniki nie dość, że solidnej, to jeszcze długowiecznej. Mój egzemplarz mimo 40 lat na karku, po przeglądzie u pana Nagova nie wykazał żadnych poważniejszych awarii – zająć się trzeba było jedynie rzeczami, które ze starości po prostu muszą się zepsuć, jak skruszone pianki uszczelek przeciwświetlnych w komorze filmu. Aparat wymagał też drobnej regulacji, chociaż w zasadzie trzymał czasy na tyle precyzyjnie, że bez przyrządów pomiarowych wspomnianego serwisanta w życiu bym tego nie zauważył. Konfrontując to z kultowymi, acz awaryjnymi Pentaconami Sixami czy Kievami (które przez ostatnie oszalałe ceny wręcz niebezpiecznie zbliżyły się do półki cenowej, na jakiej jest Mamiya C), jest to dość istotna zaleta, zwłaszcza, jeżeli kogoś nie stać na ciągłe wizyty z poczciwym Sixem w serwisie. Mamiya jest o niewiele droższa i o wiele bardziej niezawodna.
Jest też druga strona medalu – jeżeli jesteś filigranową kobietą, masz problemy z kręgosłupem, lub zwyczajnie nie lubisz czegoś dźwigać – dwa kilo żywej wagi tego TLRa mogą dać Ci się we znaki. Chodzenie z tym po mieście stanowi wyzwanie, aczkolwiek jest to najzupełniej możliwe, co sam niejednokrotnie sprawdziłem, żałując, że nie mam czegoś lżejszego na podorędziu. Teraz z perspektywy czasu i przyzwyczajenia jest to dla mnie niemal nieistotne, ale zapewne nie wszyscy będą w stanie się wykazać taką cierpliwością (i zdrowym kręgosłupem). Co do samej ergonomii – aparat jest prosty i wygodny w użytkowaniu. Wszystko jest tutaj przemyślane iście po japońsku i widać, że mamy do czynienia ze sprzętem profesjonalnym. Przykład – pierścienie czasu i przysłony na obiektywie są pomyślane tak, żeby można było jednym ruchem zwiększyć przysłonę i wydłużyć przy okazji czas otwarcia migawki, nie zmieniając przy tym ilości światła padającej na film. Wszystkie przyciski są rozmieszczone tak, by możliwie zmaksymalizować łatwość użytkowania aparatu.
Znajdzie się też parę kropel dziegciu, głównie związanych z ograniczeniami konstrukcyjnymi lustrzanek dwuobiektywowych. Pierwsza z nich to paralaksa – obiektyw górny nie widzi tego samego, co obiektyw zdjęciowy. Co za tym idzie przy zdjęciach z bliska trzeba brać stosowną poprawkę. Na rynku wtórnym znajduje się mały gadżet do statywu, który pozwala podnieść aparat po wykadrowaniu o różnicę w rozstawie obiektywów, co umożliwia robić fotografie makro – co przy fakcie, że aparat posiada wyciągany miech, który da się znacznie rozwinąć (a co za tym idzie ustawić ostrość na będących bardzo blisko przedmiotach) wydaje się być kuszące. Jednak rzadko zdarzało mi się widywać ogłoszenia, w których ktoś chciał ten przedmiot sprzedać (więcej o nim można znaleźć w instrukcji aparatu). Konstruktorzy pomyśleli jednak i o paralaksie, umieszczając w wizjerze odpowiednie znaczniki. W zależności od wysuwu miecha wystarczy umieścić na oko górę kadru w okolicach jednego z nich i problem częściowo znika. Nie jest to co prawda równie dobre rozwiązanie co w lustrzankach jednoobiektywowych, ale miłośnicy dwuoczniaków nie będą raczej narzekać. Druga sprawa to wyciągany miech właśnie. Oprócz wspomnianych wcześniej zalet, ma on tę wadę, że w ujęciach z bliska trzeba brać poprawkę na długość ekspozycji, pokazującą się na wysuwającej się z boku mieszka skali. Niektórym może to sprawić pewne trudności, wydłużając całą procedurę wykonania zdjęcia. Być może tym, którzy pragną szybko wykonywać zdjęcia problem może sprawić też fakt, że naciąg migawki i przesuw filmu obsługują dwa oddzielne przełączniki (a konkretnie odpowiednio dźwigienka i gałka) Aparat posiada funkcję multiekspozycji, którą uruchamia się bądź wyłącza odpowiednią gałką na bocznej ściance. Na koniec – aparat przyjmuje dwa rodzaje filmu: 120 i 220. Jest to niewątpliwym atutem, jednak pozostaje niedosyt w postaci braku wymienialnych kaset. Z drugiej strony – jeżeli ktoś takowych potrzebuje, to nie kupuje TLRa.


OBIEKTYW(Y) I OBRAZ PRZEZ NIE GENEROWANY

No właśnie – obiektywy, a nie obiektyw. Obiektywem standardowym do Mamiyi c220 jest Sekor 80mm 2.8. Jednak, co wśród lustrzanek dwuobiektyowych stanowi nie lada ewenement – obiektywy w Mamiyach serii C są wymienne. Osobiście używałem tylko obiektywu standardowego; nie wypowiem się więc na temat innych dostępnych do kupienia na rynku wtórnym. Sample jakie można obejrzeć w sieci zdradzają w gruncie rzeczy podobną do standardowego obiektywu plastykę. Sam Sekor 80mm 2.8 jest obiektywem dość jasnym. To co da się powiedzieć na pewno, to to, że generuje obrazy bardzo ostre, co widać zarówno na skanach, jak i na odbitkach wykonywanych nim zdjęć. W sieci krążą opowieści o tym, że portretowi fotografowie usuwali w owych Sekorach jedną z soczewek, by „zmiękczyć” za ostry według nich obraz; jeden z takich obiektywów z usuniętą soczewką wisiał swego czasu dość długo na allegro. Co do tego, czy ostrość obiektywu jest wadą czy zaletą każdy musi odpowiedzieć sobie już sam.
Co do ogólnie pojmowanej plastyki obrazu generowanej przez obiektyw – jaki w wypadku opisywanego obiektywu jest ten, najważniejszy według mnie parametr obiektywu? Kwestia ta jest dyskusyjna, co nie znaczy, że plastyka tych szkieł jest zła, o nie. Jest to szkło w typowo japońskim stylu – dość ostre z twardym bokehem i niezbyt spektakularnym rozmyciem blisko samej głębi ostrości. Zawsze mówię, że obiektywy do NRD-owskich Pentaconów Sixów czy rosyjskich Kievów mają tę właściwość, że jeżeli wycelować je w białą ścianę i przekręcić pokrętło ostrości do oporu, to uzyskamy bokeh nawet na tej idealnie gładkiej ścianie ;> Z Sekorem 80 tego nie ma – obiektyw ten jest nieco bardziej wymagający i nie każdy od razu po wzięciu go do ręki będzie wiedział, jak się nim posłużyć tak, żeby wyciągnąć z niego wszystko to co najlepsze. „Robienie” zdjęć z widowiskowym bokehem może się okazać trudniejsze, niż w wypadku innych aparatów (co nie oznacza, że bokeh w opisywanym sprzęcie nie potrafi być widowiskowy). Mimo to warto poćwiczyć. Pięknie oddaje przejścia tonalne w fotografii czarno-białej, nie gorzej radzi sobie z kolorem. Spokojnie można uzyskać na nim bardzo dobre rezultaty.

PODSUMOWANIE

Mamiya c220 to specyficzny, ale naprawdę bardzo dobry aparat. Jeżeli nie zrażają nas jego gabaryty i podoba się nam obraz generowany przez Sekory, to dwuobiektywowiec ten jest propozycją wartą rozważenia, także przez wzgląd na cenę na rynku wtórnym (plasującą go wysoko w kategorii cena/jakość). Jeżeli do tego chcemy kupić względnie niedrogi aparat średnioformatowy, który nie unicestwi naszego portfela swoją awaryjnością, to ta właśnie Mamiya, może się okazać jedną z lepszych opcji.

di ęd

Co tu dużo mówić, sampli jest mnóstwo na całym blogu. To tyle.

Post Scriptum

A żeby nie było za nudno, garść nieopublikowanych tutaj jeszcze ciekawostek:

 

Jajebęł. Wiem, że to w założeniu miał być fotoblog, i w ogóle blożek fotograficzny (i f ogle oh), ale jako człowiek, który w życiu ma szczęście posiadać więcej niż jedną pasję, jakoś nie jestem w stanie, mimo samobiczowania się i innych numerów rodem z podręcznika średniowiecznego eremity (czy innego fetyszysty bdsm) powstrzymać się przed wrzuceniem tu od czasu do czasu także czegoś z dziedziny okołomuzycznej, któraż to takżeż wypełnia mi pokaźny kawałek żywota mego.

A więc. Tytuł widzieli. To teraz polecam zaopatrzyć się w aplikowane doodbytniczo środki uspokajające, głupiego jasia, 1200 mikrogramów dietyloamidu kwasu lizergowego lub w pierogi „U Jędrusia” z Biedronki. Zapraszam do oglądania absolutnego geniuszu twórców z gatunków okołogotycko-ebmowo-darkelectrowo-chujwiejakich. Boże, noszę się z poważnym zamiarem posłania im propozycji, że ja im ten teledysk zrobię następną razą.

Stacja  pierwsza. Colony5 – Plastic World

Pan generalnie bardzo chce zjeść mikrofon i śpiewa, jakby coś miał w odbycie. Klawiszowiec w cudny sposób nawiązuje do najlepszych skeczy kabaretu Mumio. Myślę, że chłopaki mają przed sobą nie lada przyszłość w dziedzinie przekazów audiowizualnych, po ugruntowaniu sobie należnej pozycji w dziedzinie przekazów audio.

Stacja druga – jezus bierze krzyż do wanny. Znaczy się:

Suicide Commando – Die Mutherfucker Die

Roy, kuwa… Do tej pory byłem święcie przekonany, że głos tego człowieka jest w stanie zabić karpia w wannie. Albo pięcioletnie dziecko. Zwłaszcza pięcioletnie dziecko. W wannie. Jak wiemy, w niektórych krajach niemogące być kąpane przez tatusia bo to pedofilia. Ale ad rem.

Po tym teledysku karp w wannie zmarł ze śmiechu [*] Nie pomoże nawet muzyka, której sam szatan słucha w piekle jak ma doła. Ten teledysk jest jak jedna wielka sesja na maxmodels. Jest tu wszystko – lasie typu piczon, miejscowa desaturacja (tak, że tylko czerwone widać), pistolety z dupy, dramatyzm godny przedszkolaka po zjedzeniu łyżki kreta i w ogóle im dłużej oglądam, tym mimo woli tracę rispekt do jednego z najulubieńszych mych zespołów z tego gatunku. Autor winien sobie założyć konto na wyżej wzmiankowanym portalu i ustawić doświadczenie „duże”. Ofkoz noł teefpe.

Stacja trzecia – And One – So klingt Liebe

Ja też jestem pewien, że tak brzmi miłość. Zwłaszcza, kiedy wokalista wygląda jak Forrest Gump i wokoło latają kolorowe smoczki i niemieccy emeryci. Brakuje tylko pierogów „U Jędrusia” z biedronki. Na pocieszenie tylko napiszę, że to już charakterystyka zespołu, że najpierw robi dobrą muzykę, a potem na płycie następuje kawałek bądź dwa, który powoduje opad szczęki co najmniej taki, jakbyście zobaczyli Lolę Ferrari w gościnnej roli w Ulicy Sezamkowej. Do dziś się mocno zastanawiam, co o nich myśleć.

To na tyle. Chciałem wrzucić parę ostatnich zdjęć, ale odseparuję się na razie bezpiecznie na odległość notki. Niedługo się pojawi coś nowego, tym razem już w 100% związanego z tematyką bloga. Wszystkich internetowych trzepigruchów uprzejmię informuję, że z dużym prawdopodobieństwem nie będzie cycków. Smutecheq :<

pozdro, ukło